Grupa Oto:     Bolesławiec Brzeg Dzierzoniów Głogów Góra Śl. Jawor Jelenia Góra Kamienna Góra Kłodzko Legnica Lubań Lubin Lwówek Milicz Nowogrodziec Nysa Oława Oleśnica Paczków Polkowice
Środa Śl. Strzelin Świdnica Trzebnica Wałbrzych WielkaWyspa Wołów Wrocław Powiat Wrocławski Ząbkowice Śl. Zgorzelec Ziębice Złotoryja Nieruchomości Ogłoszenia Dobre Miejsca Dolny Śląsk

Wielka Wyspa
Każdy ma swoją historię

     autor:
Share on Facebook   Share on Google+   Tweet about this on Twitter   Share on LinkedIn  
- Mówi się, że tu, we Wrocławiu, najczęściej są ludzie ze Lwowa. Gdzieś z tamtych stron, z Galicji. Ale moja rodzina nie koniecznie upiera się przy korzeniach lwowskich. My mamy dość oryginalną drogę do Wrocławia- opowiada Agnieszka Lewańska.
Każdy ma swoją historię
kliknij na zdjęcie, aby powiększyć.Każdy ma swoją historię
kliknij na zdjęcie, aby powiększyć.Każdy ma swoją historię
kliknij na zdjęcie, aby powiększyć.Każdy ma swoją historię
kliknij na zdjęcie, aby powiększyć.

Pradziadek był dyrygentem Opery Lwowskiej

Rodzina po kądzieli, czyli po mamie, była po prostu galicyjska. Trudno określić miejscowość, gdyż mieszkali w różnych miejscach. Na przykład prapradziadkowie w Wiedniu, jeden z „pra” wujów był nafciarzem w Borysławiu, a pradziadkowie mieszkali we Lwowie. Rodzina może nie była z „pierwszych stron gazet”, ale zapisała się w polskiej kulturze i sztuce. Pradziadek pani Agnieszki był dyrygentem Opery Lwowskiej. Nazywał się Henryk Jarecki. Również komponował opery, pieśni i chóry. Chyba najbardziej znanym utworem, który do tej pory wzrusza całą rodzinę jest kolęda "Anioł pasterzom mówił", do której ułożył melodię.

- Byliśmy we Lwowie i oglądaliśmy z zachwytem gmach opery i kanał - bo myśleliśmy, że tu pradziadek dyrygował. Jednak okazało się, że opera powstała w 1900 roku, a on w tym roku poszedł na emeryturę. To znaczy, że on chyba jeszcze w Teatrze Skarbka dyrygował, ale zachowała się fotografia, zapewne upozowana, jak przed gmachem opery przyjmuje honorarium z rąk dyrektora – mówi pani Agnieszka. - Nigdy nie byli zamożni, więc nie było łatwo utrzymać dom z ośmiorgiem dzieci, który dodatkowo zapełniała gromada muzykujących przyjaciół, dyskutując, bawiąc się i posilając, podawaną najczęściej, kaszą gryczaną z kwaśnym mlekiem. A prababcia – Maria Jarecka zajmowała się dziećmi ulicy. Ku zgorszeniu swoich własnych dzieci, z towarzyszeniem bębnów i trąbek, pod własnoręcznie uszytymi sztandarami prowadziła „ukochanych uliczników"- jak sama ich nazywała - nad wodę czy do lasu. Dawała im swoje serce. Po wojnie groby, niektórych ze swoich podopiecznych, znalazła na Cmentarzu Orląt. Bracia babci, tak jak pradziadek, też byli muzykami. W czasie pierwszej wojny dwóch z nich zginęło, a pozostali założyli rodziny w Anglii i Ameryce. Również pradziadek umarł. W tym czasie babcia, która wyszła za mąż, z rodziną przeniosła się do Kalisza. Wzięła ze sobą również swoją matkę, czyli prababcię Marię, dla której lwowski świat się rozpadł – kontynuuje opowieść. - Za Lwowem tęskniła, ale nie narzekała. Czym innym był świat ducha i wspomnienia korzeni, podtrzymywane bogatą korespondencją z rodziną i przyjaciółmi, a czym innym pogodna akceptacja "tu i teraz". Do dziś taką postawę można odnaleźć w całej historii mojej rodziny.

Mama czuła się bardziej kaliszanką niż lwowianką

- Babcia zamieszkała w Kaliszu i już moja mama czuła się bardziej kaliszanką niż lwowianką. Chociaż z rodziną utrzymywało się kontakty, nie było tęsknoty i myślenia, że „musimy wrócić do Lwowa” - ciągnie historię swojej rodziny Agnieszka Lewańska. - Za to mój ojciec pochodził z maleńkiej Warty pod Sieradzem, bardzo godne miasteczko – z niemal 800-letnią tradycją, z dala od przemysłu i od kolei. Tam babcia była tzw. obywatelem, czyli miała kamienicę i sklep. Ojciec uczył się w gimnazjum w Kaliszu i już wtedy znali się z widzenia z moją mamą. Mama chodziła do „Anny Jagiellonki”, a ojciec do „Kościuszki”. To było żeńskie i męskie liceum. Było między nimi trzy lata różnicy i dopiero jak mama przyjechała do Warszawy na studia i ojciec już tam był, to się bliżej poznali. Ojciec skończył SGH, a mama pół romanistyki zrobiła i na tym się skończyło, bo wybuchła wojna. Pobrali się w lipcu ‘39 roku. Mama wspominała, że tylko dwa miesiąca mogła się czuć elegancką mężatką. Ojciec dostał pracę w Vacum Oil i zostali w Warszawie. Z Kalisza ściągnęli babcię i całą wojnę mieszkali na Saskiej Kępie. To był dom naszej dalekiej rodziny - bardzo serdeczny. Tam myśmy się ze starszą siostrą urodziły. Chociaż była wojna, mama spędziła tam swoje szczęśliwe lata, oczywiście znowu w biedzie. A potem było tak, że ojciec nie zdążył do powstania, bo już wysadzili Most Poniatowskiego, w związku z czym został po prawej stronie Wisły. Ale po powstaniu kazali się wszystkim mężczyznom zgłosić i ojciec został wzięty do obozu i jeszcze jeden z tych dalekich wujów, który jednak nie wrócił. A ojciec przeżył to wszystko. Był w Oranienburgu, w Bergen-Belsen i przeżył taki głodowy dwutygodniowy transport do Dachau i tam już ich Amerykanie wyzwolili.

Powrót do Warty

- Do Warty wrócił dopiero w lipcu, gdzie już mama z nami czekała. Mama musiała wyjechać z zupełnie zburzonej Warszawy, razem z babcią i małymi dziećmi. Udało się to z pomocą przyjaciela z Warty. Po dotarciu do Pruszkowa czekaliśmy długo – na zasadzie będzie pociąg czy go nie będzie - tak się jechało. W Warcie zamieszkałyśmy u rodziny mojego ojca. Mama mówiła, że patrzyła z przerażeniem na dzieci w Warcie, bo wydawało jej się, że to są potwory, takie były wielkie, w porównaniu ze mną. Ja byłam zagłodzona, miałam roczek jak przyjechaliśmy do Warty. W Warszawie mama tylko trochę oleju mogła dostawać i kozie mleko ktoś rozdawał na Saskiej Kępie, po pół kubeczka chyba. I na oleju i starej mące byłam wykarmiona. Starsza siostra trochę lepiej wyglądała bo dwa lata wcześniej się urodziła, a młodsza siostra urodziła się już w Warcie. Gdy znalazłyśmy się w Warcie, mama szybko chciała pójść na swoje, ale nie wiedziała czy ojciec wróci czy nie. Nie było żadnego kontaktu z nim. On był jeszcze w obozie dipisów u Amerykanów, gdzie namawiano ich, żeby nie wracali. No ale wrócił w lipcu ’45. Pamiętam, że jak opowiadał o obozie koncentracyjnym to jakby powieść kryminalną czy szpiegowską opowiadał, a mówił nieraz o koszmarnych rzeczach. Jakoś umiał sobie to tak przetworzyć, że ja zupełnie tego nie odczytywałam jako martyrologii. Opowiadał na przykład jak ich wagon, kiedy z Bergen-Belsen na północy zjechali do Dachau na południu, został odstawiony na bocznicę i już nie mieli nic do jedzenia, to kolejarze niemieccy uratowali ich od śmierci głodowej. Jego pierwsze wspomnienie z Dachau to jak wysiedli i nóg nie mogli przez szyny przenieść – tacy byli wygłodniali, ale podniósł głowę i zobaczył Alpy i się zachwycił. Potem nam opowiadał jakie były piękne. Po powrocie musiał swoje odchorować i odpocząć. Jednak mama nalegała, żeby szukał mieszkania i pracy w dużym mieście. Ona w każdym miejscu dobrze się czuła, ale nie chciała mieszkać w Warcie, mimo jej urody. Mówiła, że musiałybyśmy już po siódmej klasie codziennie dojeżdżać do Sieradza albo się wyprowadzić do Kalisza do szkoły. Mama chciała do dużego miasta.

„Na zachód”

- I tak rodzice szukali, a wtedy wszyscy mówili „na zachód”. To się nazywało, że jedzie ktoś na zachód. Rodzicom mówiono: „wy chcecie jechać na zachód, a tam w polu armaty stoją”. A ojciec nie był za bardzo przebojowy, więc nim znalazł mieszkanie to przez kilka lat pracował - trochę we Wrocławiu, trochę w Łodzi i w Szczecinie. Pamiętam, że zapytałam go, czy jak w Szczecinie będziemy mieszkać to zobaczę wieloryby? Ojciec się zaśmiał i powiedział: „ławicę śledzi zobaczysz”. Ktoś ostatecznie ojcu wcisnął klucze do mieszkania na Sępolnie i mówi: „ja wyjeżdżam, a pan niech w końcu ściąga rodzinę”. Mama mówiła, że to wielkie szczęście, bo przy naszym nastawieniu życiowym to mogło być ono równie dobrze w centrum miasta. To, że dostaliśmy mieszkanie na Kosynierów, na Sępolnie, to był strzał w dziesiątkę, ale rodzice sami by o nie nie zawalczyli. Tu każdy z nas czuł się dobrze, w tej zieloności, na przedmieściu, a nie gdzieś tam w jakiejś kamienicy. Na Kosynierów to była szeregówka – czterorodzinne bramy – dzisiaj objęte ochroną urbanistyczną. Pomiędzy blokami były łączniki, gdzie była administracja i siedziało dwóch urzędników, albo były małe sklepiki. Każdy kto mieszkał na parterze miał z przodu ogródek, było przejście przez piwnicę korytarzem piwnicznym i z tyłu ogródek dla każdego. Przez nasz przechodzili sąsiedzi, którzy mieszkali na górze. A przejścia między ogródkami to były tzw. boiska z trzepakami. Tak więc z jednej strony duże miasto, a z drugiej otoczenie prawie wiejskie, nam to było ogromnie potrzebne.

Przyjechaliśmy jak staliśmy

Przyjechaliśmy do Wrocławia w ‘50 roku zupełnie bez niczego, tak jak staliśmy. Ludzie poprzynosili różne poniemieckie rzeczy – stół, łóżko, itp. Wszyscy mieli meble poniemieckie. Pozestawiane takie podwójne łóżka w sypialni, jakieś kredensy. Było tak bez ładu i składu, bo też nikomu nie zależało. I u nas też była zupełna zbieranina, czym nikt się nie przejmował, ale mieliśmy za to bardzo dużo książek. We Wrocławiu były jeszcze gruzy i bawiłyśmy się w tych gruzach. Szukałyśmy skarbów, ale one już były poprzebierane. Nie było takich wspaniałych rzeczy jakie sobie wyobrażałam.

Doświadczenia dziecka nie znającego miasta

Dla mnie było wydarzeniem, że się znalazłam w dużym mieście, bo przecież Warszawy nie pamiętałam w ogóle. Wcześniej klozet widziałam dwa razy. Raz w Sieradzu i drugi w Warcie w budynku szpitalnym . Najciekawsze były moje oczekiwania jako dziecka, które w ogóle nie znało dużego miasta. Zaraz po wejściu do mieszkania na Kosynierów zapytałam: „Dlaczego tu nie jeździ pociąg?” Bo duże miasto kojarzyło mi się z pociągami - pewnie na każdej ulicy. W Warcie nie było nawet stacji kolejowej. Tego samego dnia przyszły dziewczynki z sąsiedztwa, które zabrały mnie nad Odrę, a konkretnie nad kanał i ja wróciłam z okrzykiem : ”widziałam okręt!” I znów śmiech rodziców, że to raczej barka była. Przyjechaliśmy na dworzec Nadodrze i zobaczyłam po raz pierwszy tramwaj, jednowagonowy. Po chwili podjechał drugi - podwójny. Wtedy zawołałam: „o dwa tramwaje się sczepiły!”. Rano wyszłam do sklepu na rogu i wracając zorientowałam się, że wszystkie bramy są jednakowe - tego problemu w Warcie nie było. Zaczęłam chyba płakać. Sąsiadka stojąca na balkonie, dotąd to pamiętam, powiedziała: „ty mieszkasz w tamtej bramie”. Na długo też zostało mi, że wracając do domu gwałtownie dzwoniłam i mama biegnąc do drzwi wołała ze śmiechem: „pali się, pali się!”. To był taki stres, bo ja też nie znałam zatrzaskujących się drzwi. I to były prawdziwe doświadczenia dziecka nie znającego miasta.

„Idziemy na film do kruchty czy do zakrystii?”

Przez 11 lat do szkoły chodziłam do tego samego budynku, na połączeniu Partyzantów i Kosynierów, przy ul. Krajewskiego. Tutaj znaliśmy się wszyscy.

Blisko też znajdował się kościół ewangelicki, nieczynny wówczas, do którego nawet przez dziurkę od klucza nie wypadało zaglądać, bo to poniemieckie. No i potem pamiętam jak nam otworzyli właśnie w tym kościele kina Światowid i Baśń. To ojciec zawsze pytał czy idziemy na film do kruchty czy do zakrystii. Potem zrobili dom kultury z plebanii, którą jednak później trzeba było oddać. Teraz to podupada, tam gdzie była Baśń jest sklep z materiałami budowlanymi. A wtedy to była bardzo wielka przyjemność pójść do kina. Jak rano szłyśmy do szkoły, sprawdzałyśmy w Baśni plakat na następny tydzień, jaki będzie film, ważne też było od ilu lat, bo ja zawsze smarkato wyglądałam, więc nie było szans żebym się przemknęła jak był od 16. Byłam strasznie ambitna – nie pozwoliłabym sobie, żeby mnie ktoś zawrócił od drzwi, a bardzo pilnowali wieku. A potem otworzyli Światowid i pamiętam, że w Światowidzie jako pierwsze szły „Rzymskie wakacje”. Te filmy docierały do nas z wieloletnim opóźnieniem, ale dla nas było to naturalne. Teraz to się zmieniło i długo nie mogłam się przyzwyczaić do tego, że amerykańskie filmy puszczają na bieżąco. Wtedy do nas przychodziły po dwóch, trzech latach i to już było po czasie stalinowskim. I jakie to było wówczas przeżycie. Były pierwsze i drugie miejsca. Drugie miejsca to było pierwszych pięć rzędów. Tańsze były, ale ogólnie był niedosyt biletów, zawsze tłumy były. Dla mnie było ważne i jest do tej pory, żeby kino było blisko, tak, żebym mogła wyjść z kina i nie wsiadając do tramwaju, mogła iść na piechotę i jeszcze przeżywać to co obejrzałam. Dlatego żal mi, że już nie ma tych małych kin w dzielnicy tylko multipleksy. W sumie to się przełamuję i chodzę do kina do Pasażu Grunwaldzkiego.

Poczucie wolności i zapach smoły

Tak jak w Warcie, tak i tutaj mama od razu rozejrzała się, gdzie tu są plaże. Pierwsze plaże były w latach pięćdziesiątych nad kanałem jeszcze - tzw. wyrwy, potem już woda była nie do kąpieli, to chodziło się, albo jeździło rowerami nad Widawę, za Swojcem, w pobliżu Psiego Pola. W każdy pogodny dzień wakacyjny ok. 9-10 godz. wybieraliśmy się tam piechotą i wracaliśmy około godz.15-16. Nasza mama nie umiała wyjeżdżać na wakacje. Wysyłała nas do Warty na miesiąc, a czasami na kolonie, czego ja nienawidziłam, ponieważ lepiej było w domu z mamą. Mama cały czas z nami była , czytało się, gadało, nie było ważne jak dom wygląda. Kto mógł to posprzątał, bo najważniejsze było życie i taki dom pamiętam. Rodzice bardzo sobie cenili ten romantyzm, nawiązanie do czegoś co jest w życiu ważne i tego nas uczyli. Gdy byliśmy starsi chodziliśmy na basen olimpijski i Morskie Oko. W tamtych czasach to był szpan, żeby iść na Morskie Oko. Na basenie pamiętam szatnię - taką szopę wysmołowaną i zapach tej smoły. To takie poczucie wolności - wchodzę do tej szatni, żeby się przebrać i ta smoła pachnie z tych brązowych desek. Normalnym widokiem były gromadki, głównie chłopców, którzy przyjeżdżali z miasta w samych majtkach, prawdopodobnie w ręce trzymali w garści pieniądze albo na gapę jeździli i tylko na wstęp mieli i tak jechali na Morskie Oko na przykład. Zimą były łyżwy, które przykręcało się do butów. To było jeżdżenie po śniegu na jezdniach, nikt go wtedy nie usuwał.

Powrót po latach

Kiedy wyszłam za mąż, to najpierw mieszkaliśmy z rodzicami , a potem na Legnickiej, na Rybackiej i na koniec na Podwalu. Tam już miałam własne mieszkanko, ale bardzo chciałam wrócić. Tęskniłam za Wielką Wyspą. I w 1983 roku wróciłam. Zamieszkałam na Biskupinie, szczęśliwa i bezpieczna, wśród zaprzyjaźnionych sąsiadów.

No cóż, każdy ma swoją historię.


Mariola Lewandowska



o © 2007 - 2024 Otomedia sp. z o.o.
Redakcja  |   Reklama  |   Otomedia.pl