Grupa Oto:     Bolesławiec Brzeg Dzierzoniów Głogów Góra Śl. Jawor Jelenia Góra Kamienna Góra Kłodzko Legnica Lubań Lubin Lwówek Milicz Nowogrodziec Nysa Oława Oleśnica Paczków Polkowice
Środa Śl. Strzelin Świdnica Trzebnica Wałbrzych WielkaWyspa Wołów Wrocław Powiat Wrocławski Ząbkowice Śl. Zgorzelec Ziębice Złotoryja Nieruchomości Ogłoszenia Dobre Miejsca Dolny Śląsk

Wielka Wyspa
Wyspa Miłości

     autor:
Share on Facebook   Share on Google+   Tweet about this on Twitter   Share on LinkedIn  
Już niedługo "mniejsza siostra", jak wielu mieszkańców nazywa Wyspę Opatowicką zostanie częściowo odcięta od swojej "starszej i większej siostry", czyli Wielkiej Wyspy. Rozpocznie się remont jazu Opatowickiego, przez który przez wiele miesięcy nie będzie można przechodzić. Rzućmy okiem ostatni raz przez remontem na Wyspę Opatowicką – na jej przyrodę i historię.
Wyspa Miłości
kliknij na zdjęcie, aby powiększyć.Wyspa Miłości
kliknij na zdjęcie, aby powiększyć.Wyspa Miłości
kliknij na zdjęcie, aby powiększyć.Wyspa Miłości
kliknij na zdjęcie, aby powiększyć.

Za kilka tygodni dotarcie na Wyspę Opatowicką będzie utrudnione. Jaz Opatowicki będzie zamknięty – a to w zasadzie najczęściej używana przeprawa. Nie oznacza to jednak, że wyspa zostanie kompletnie odcięta. Będzie się można na nią dostać z drugiej strony - przez śluzę od strony drogi na Trestno.

- To jednak będzie, przynajmniej dla mnie, oznaczało, że nie będę mógł już tak często spacerować po uroczych zakątkach Wyspy Opatowickiej – mówi Wacław Stelmach, mieszkaniec Bartoszowic. - Do tej pory wygodnie i bez przeszkód chodziło się po jazie, który jest jak most. Teraz trzeba będzie przebijać się na śluzę, a to oznacza spory kawałek drogi, który na codzień już raczej nie będę pokonywał, po prostu za daleko.

Niedługo okoliczni mieszkańcy będą mogli dostać się na wyspę robiąc duże kółko. Trzeba się będzie wrócić wałem aż do kładki Zwierzynieckiej, a potem z drugiej strony rzeki maszerować drogą na Trestno aż do śluzy.

- Ja mam rower, to jakoś dojadę, ale dla starszych osób, poruszających się na piechotę, może to być spore utrudnienie – mówi Wojciech, mieszkaniec ulicy Braci Gierymskich.

Przed praktycznym odcięciem Wyspy Opatowickiej dla spacerujących mieszkańców Wielkiej Wyspy postanowiliśmy ostatni raz wybrać się w tą urokliwą okolicę. Przyjrzeć się jej przyrodzie, posłuchać legend i opowieści mieszkańców, dla których "młodsza siostra" była nieodłącznym elementem życia.

Wyspa Miłości

Wyspa Opatowicka nazywana przez Niemców Ottwitzer Werder od zawsze funkcjonowała również pod inną nazwą. Przed wojną nazywano ją Liebesinsel, czyli Wyspą Miłości. Ta druga nazwa przetrwała do naszych czasów, jednak ostatnio coraz mniej się jej używa.

- Kiedyś było tu sporo miłości, ale teraz to raczej sporo śmieci i butelek po imprezach, szczególnie w okolicy wiaty – mówi Wacław Stelmach. - Takie otoczenie raczej nie sprzyja kultywowaniu tej starej, uroczej nazwy.

Skąd się wzięła nazwa Wyspa Miłości?

- Nazwa ta jest przedwojenna, figuruje w kilku dokumentach – mówi Daniel Gmiterek, wrocławski historyk. - Nie trzeba zbyt wiele kombinować, żeby domyślić się o co chodzi. To było miejsce wręcz stworzone do miłości – urocze, zachwycające różnorodnością przyrody i dość oddalone od centrum miasta. Ja sobie to wyobrażam mniej więcej tak: na oficjalne schadzki umawiano się w etablissemencie Wilhelmshaven, położonym tuż koło jazu na Wielkiej Wyspie. Tam wszystko odbywało się zgodnie z etykietą i nakazami dobrego wychowania. Z etablissementu można było przepłynąć na Wyspę Opatowicką łodzią – po to żeby na przykład posłuchać koncertu w amfiteatrze. Po koncercie młodzieniec zabierał swoją wybrankę na spacer po okolicznych zaroślach. Ukształtowanie terenu i gęsta roślinność miała zapewne bardzo dobre cechy maskujące. W takich warunkach o wiele łatwiej było skraść niewiaście całusa, a czasami o wiele więcej...

Siostra czy córka?

Wyspa położona jest pomiędzy Odrą, a Kanałem Opatowickim. Jej powstanie wiąże się z budową tego ostatniego oraz Stopnia Wodnego Opatowice, obejmującego Jaz Opatowicki zlokalizowany w głównym nurcie Odry i Śluzę Opatowice położoną w Kanale Opatowickim. Wyspa stanowi jeden z elementów Bartoszowicko – Opatowickiego Węzła Wodnego. Główny nurt Odry przebiega w tym miejscu łukiem opływającym wyspę od północy. W latach 1912 - 1917 wybudowano kanał żeglugowy, skracający w linii prostej drogę wodną w kierunku centrum miasta. W ten sposób odcięty od południa Kanałem Opatowickim teren, utworzył Wyspę Opatowicką.

- Kiedyś to była część stałego lądu – dodaje Wacław Stelmach. - Myślę, że dlatego mówi się o Wyspie Opatowickiej, iż jest "młodszą siostrą", choć tak prawdę mówiąc, raczej poprawnie byłoby nazywać ją córką, ale nie o semantykę przecież w tym wszystkim chodzi.

Przed wojną wyspa stanowiła miejsce wypoczynku i rekreacji. Najprawdopodobniej w tym czasie zbudowano amfiteatr, który pod nazwą "wiaty" przetrwał do dziś. Do brzegu przybijały statki pasażerskie i wycieczkowe. W okresie powojennym wyspa nie była zagospodarowana. Obecnie teren w części jest zalesiony, część to łąki. Przez wiele lat prowadzono tu między innymi wypas bydła. Wyspa objęta jest ochroną indywidualną w formie zespołu przyrodniczo krajobrazowego w ramach Szczytnickiego Zespołu Przyrodniczo – Krajobrazowego.

Miłość na wyspie

Udało nam się namówić okolicznych mieszkańców do opowiedzenia kilku historii tego uroczego zakątka. Fakty historyczne, wspomnienia i legendy mieszają się nieco ze sobą – ale przecież właśnie to nadaje tej dziewiczej krainie swoistego uroku.

- Wyspę Opatowicką odkryłem pod koniec lat 50-tych – opowiada Wacław Stelmach. - Byłem nastolatkiem z kolegami szukaliśmy jakiegoś spokojnego zakątka, żeby spożywać pierwsze w życiu tanie wina, robić ogniska i zapraszać dziewczyny na łono przyrody. To miejsce nadawało się wyśmienicie. Pamiętam, że organizowaliśmy tam spore bibki, a najlepsze było to, że praktycznie nikt tam nie chodził. Teren był zarośnięty gęsto przez krzaki i drzewa. Rodzice, nawet gdyby nas chcieli szukać, mieliby raczej problem z trafieniem. Sporo osób co prawda przesiadywało, albo spacerowało do wiaty, ale my imprezowaliśmy z drugiej strony wyspy, od wschodu. To były najlepsze czasy mojej młodości, wspominam je z rozrzewnieniem. Wtedy nie wiedziałem, że Niemcy nazywali ją Wyspą Miłości, ale chyba podświadomie również odkrywaliśmy właśnie ten aspekt rzeczywistości. To miejsce chyba ma w sobie jakąś moc, może jakiś ukryty romantyzm – sam nie wiem... Dowodem niechaj będzie fakt, że właśnie tam poznałem swoją żonę, z którą jestem do dziś.

- Na Wyspę Opatowicką chodziło się także w dzień – dodaje Zbigniew Woroszył. - Na łąkach bliżej śluzy wypasano wtedy krowy. To byli ludzie z wsi położonych w okolicy Trestna. Jakoś tak się składało, że bydło wypasały dziewczyny ze wsi. My wtedy byliśmy dumnymi "miastowymi" i chodziliśmy tam czasami żeby się przejść. Oczywiście stroiliśmy się całkiem nieadekwatnie jak na plenerowe wycieczki i jakoś tak "niechcąco" zawsze coś zagadaliśmy do dziewczyn. Poznawało się wtedy mnóstwo ludzi, potem nawiązywały się przyjaźnie. Chodziliśmy na "potupaje", czyli zabawy taneczne do wiosek. Było naprawdę świetnie.

Skarb

Wyspa Opatowicka ma także swoją tajemnicę, o której opowiadają okoliczni mieszkańcy. Chodzi oczywiście o tajemniczy... skarb. Czy istniał naprawdę – tego nie wiadomo, wiadomo jednak, że coś tajemniczego w latach 60-tych odkryto w tym miejscu.

- Pamiętam któregoś lipcowego dnia chcieliśmy pójść na wyspę, tradycyjnie wykąpać się, poopalać, może poderwać jakieś dziewczyny – wspomina Zbigniew Woroszył. - Były wakacje, wolne od szkoły, ale niestety rodziców na jakieś wyjazdy czy kolonie nie było stać, więc organizowaliśmy sobie czas w ten sposób – co zresztą było całkiem atrakcyjne. No więc idziemy na tą wyspę, a tu nagle pełno milicji. Mnóstwo gazików, dalej ciężarówki. Jakiś milicjant mówi, że przejścia nie ma i żebyśmy zmiatali stąd jak najszybciej, jeżeli nie chcemy kłopotów. Oczywiście zrobiliśmy coś kompletnie odwrotnego. Najpierw czailiśmy się w pobliżu próbując wykombinować, o co chodzi. Na jakieś morderstwo czy coś w tym stylu to nie wyglądało – za dużo ciężarówek, no i w pewnym momencie zobaczyliśmy wojskowych. Co chwilę dojeżdżały kolejne gaziki milicyjne. Pojawiali się jacyś ludzie w cywilu - na oko urzędnicy, albo ktoś w tym stylu. Nic nie można było wypatrzyć, szczególnie, że mundurowi zaczęli jeszcze bardziej grodzić teren. Wycofaliśmy się na wały, ktoś skombinował lornetkę i próbujemy wypatrzeć, co się dzieje na wyspie. Siedzieliśmy w krzakach aż do późnego popołudnia, aż w końcu coś zaczęło się dziać. Nagle przez jaz wojskowi zaczęli nosić jakieś ogromne skrzynie. Czasami wozili coś na taczkach - ciężarówką na wyspę nie można było jechać, więc nosili to na plecach, albo targali po kilka osób. A te skrzynie widać, że okropnie ciężkie były. Jak zrobiła się noc, to już nic nie można było zobaczyć, ale na wyspie widać było sporo świateł. Coś tam się ewidentnie działo tajemniczego, ale nijak nie można się było przedostać na wyspę. Wróciliśmy drugiego dnia, teren dalej był zamknięty, ukryliśmy się więc znów w krzakach, ale już nic się nie działo. Próbowaliśmy się dowiedzieć o co chodzi. Jeden z kumpli miał wujka w MO, który powiedział, że lepiej żebyśmy nie pytali ani nie opowiadali, że coś się działo. Po około tygodniu wszyscy mundurowi zniknęli i można było bez przeszkód dostać się na wyspę. Nie trudno było znaleźć miejsce, które przykuło uwagę wojska i milicji. Wydeptana i zryta ziemia doprowadziła nas do niewielkiego bajorka, przy którym często paliliśmy ogniska. Teraz to bajorko było kompletnie przeorane. Wszędzie jakieś wykopy, krajobraz księżycowy. Widać, że kopali w ziemi głębokie doły, ale też i zasypywali potem dziury. Naturalnie rzuciliśmy się do tych wykopów, rozgrzebywaliśmy ziemię, ktoś przyniósł łopaty i szpadle. Mieliśmy zajęcie na następne dwa tygodnie, ale nic nie znaleźliśmy. No może poza jedną rzeczą. Kolega znalazł prostokątny kawałek żelaza. Na początku myśleliśmy, ze to jakiś śmieć, ale potem okazało się, że jest to zamek od karabinu maszynowego. Czy właśnie to znajdowało się pod ziemią – jakaś amunicja i uzbrojenie po Niemcach? W sumie to mogło tłumaczyć obecność wojska. Jakiś hitlerowski arsenał, albo coś takiego. Poza tym jednym zamkiem nie znaleźliśmy niczego. Oczywiście od razu powstały historie, że to pewnie nie o uzbrojenie chodziło, że być może było kilka karabinów, ale tak naprawdę był tam ukryty skarb. Złoto, szlachetne kamienie i inne drogocenne rzeczy, które Niemcy pod koniec wojny zakopali, żeby nie dostały się w ręce sowietów. Czy rzeczywiście tak było - teraz to już sam nie wiem. Próbowaliśmy się czegoś dowiedzieć od dorosłych, ale nikt nic sensownego nie powiedział. Na dodatek po jakimś czasie dorwał nas ten wujek kumpla milicjant i nastraszył, że jak będziemy dalej się tym zajmować, to nas zamkną. Postraszył też naszych rodziców, którzy dali nam szlabany. Potem przyszła szkoła, po jakimś czasie odechciało nam się dociekać prawdy, zresztą były już inne ciekawsze zajęcia od grzebania się w ziemi.

Morderstwo

Na początku lat 70-tych Wyspę Opatowicką znów odwiedzili mundurowi.Tym razem nie było jednak wielkiej tajemnicy. Było za to morderstwo na skalę międzynarodową.

- To już było jakieś 10 lat później – wspomina Wacław Stelmach. - Pracowałem wtedy w zajezdni na Dąbiu jako mechanik i na wyspę nie chodziłem już tak często. Ktoś jednak rzucił, że mnóstwo milicji kręci się po Wyspie Optowickiej. Od razu przypomniałem sobie o skarbie i pomyślałem, że może coś przeoczyliśmy, że może znaleźli resztę skarbu w innej części. Skrzyknąłem starych kumpli i znów poszliśmy na przeszpiegi. Tym razem nie było już wojska, ani tak szczelnie zamkniętego terenu. Mogliśmy nawet przedostać się przez jaz, dopiero w pewnym momencie przejście było zabronione. Pisały później o tym trochę gazety, ale jakoś rozgłosu nie nadawano sprawie. Okazało się, że całkiem niedaleko tego bajora znaleziono ciało jakiegoś Węgra. Skąd się tam wziął nie było wiadomo, z tego co pamiętam też chyba nie znaleziono sprawcy, ale pewności nie mam. W każdym razie ten Węgier był jakoś kompletnie zmasakrowany. W pewnym momencie zaczęły już krążyć coraz bardziej fantastyczne opowieści – że miał odciętą głowę, albo język, albo wycięte serce. Sam nie wiem. Oczywiście poszliśmy tam z kumplami, jak już milicja wszystko wysprzątała. Nic nie było do znalezienia, więc po jakimś czasie zapomnieliśmy o sprawie. Dopiero po kilku latach jeszcze sobie o tym przypomniałem – ktoś zaczął opowiadać, że na wyspie straszy. Że łazi jakiś duch i wypala mózg, czy jakieś inne bajery tam wstawiano. Oczywiście specjalnie kilka razy przeszliśmy się w nocy po wyspie, ale żadnego ducha nie było. Jeśli był, to pewnie tego Węgra, ale ja raczej w takie opowieści nie wierzę.

Ekologiczne wesele

Jak przystało na Wyspę Miłości – ktoś musiał w końcu zorganizować tam najważniejszą imprezę w życiu człowieka – wesele. To już jednak całkiem współczesne czasy – koniec lat 90-tych.

- Byłem na Wyspie Opatowickiej na weselu i była to jedna z najlepszych imprez jakie miałem w życiu - opowiada Piotr Pawłowicz, wrocławianin. - Odbywała się pod tą sławną wiatą. Państwo młodzi ze znajomymi od rana ją przyszykowali. Jako, że nie można było tam wjechać samochodem - wszystko nosili ręcznie. Przytargali stoły, krzesła. Na białych obrusach ustawili jedzenie i alkohole - wszystko jak na zwykłym weselu plus ogromne ognisko. Muzyka była z radiomagnetofonu na akumulator i było po prostu świetnie. Bawiłem się do białego rana, nikt nas nie niepokoił, choć takie wielkie imprezy, to raczej nie są legalne i trzeba pozwolenia mieć. Moi znajomi jednak wymarzyli sobie właśnie taką imprezę, szczególnie że są ekologami i miłośnikami przyrody. Na drugi dzień wszystko zapakowali w worki, wynieśli stoły i krzesła, po imprezie nie było nawet śladu.

W ten oto sposób miłość znów zatriumfowała na Wyspie Opatowickiej.


RW



o © 2007 - 2024 Otomedia sp. z o.o.
Redakcja  |   Reklama  |   Otomedia.pl