W ciągu ostatnich dni z powodu mrozów przepełnione są noclegownie i schroniska. Aby pomieścić ludzi łóżka wstawiane są nawet do pomieszczeń gospodarczych, pralni, magazynów, czy suszarni. W nocy temperatura spada do minus 20 stopni. W ciągu ostatnich dni w Polsce zamarzło ponad 30 osób.
Straż miejska i policja namawia bezdomnych, aby w czasie mrozów przenieśli się do schroniska. Ze strażnikami z II oddziału z ulicy Pautscha patrolujemy rejon wałów w okolicach mostu Bartoszowickiego na Wielkiej Wyspie. W pobliżu znajdują się przyczepy kempingowe, w których mieszkają bezdomni.
- Mieszkają tu 3 osoby, w tym jedna kobieta. Teraz nie ma nikogo. Być może wszyscy poszli do jakiejś dorywczej pracy, albo noc spędzili w noclegowni - tłumaczy Jacek Marszałek, inspektor SM.
Opuszczamy rejon wałów i jedziemy na ulicę Kosiby, gdzie na ogródkach działkowych od lat mieszkają bezdomni.
Wojtek odmroził palce
W altance spotykamy Wojciecha Szewczyka, który mieszka tam od lipca. Mężczyzna ma cukrzycę. Z powodu odmrożeń amputowano mu wszystkie palce u nóg.
- Nogi odmroziłem, kiedy tułałem się po świecie. Zimą często nocowałem w namiocie, przez dwa lata mieszkałem w schronisku w Szczodrem. W zeszłym roku przygarnął mnie pan Krzysztof, właściciel posesji, na której stoi altanka - opowiada Wojciech Szewczyk.
W altance jest ciepło. Pan Wojtek proponuje nam herbatę. Opowiada jak był spawaczem w Pafawagu i o swoich trzech żonach. Pomstuje na alkohol, który przyczynił się do jego upadku. Bezdomny zaznacza jednak, że nie pije.
- Przez alkohol spłonęli moi znajomi, którzy mieszkali na działkach po drugiej strony ulicy - dodaje.
Spłonęli żywcem w baraku
Do tragedii doszło zimą w 2004 roku przy ulicy Kosiby. W sobotę przed południem spłonęła altanka, w której mieszkały trzy osoby. Przypadkowy świadek cudem uratował panią Elę, która wybiegła z płonącego baraku. Kobieta miała poparzenia II i III stopnia na głowie i plecach. Na wiele tygodni trafiła do szpitala. Niestety mężczyzn nie udało się uratować.
- Wcześniej odbywała się tam libacja alkoholowa. Kobieta wniosła do altanki kawałek tektury na rozpałkę. W pewnym momencie buchnął ogień. W środku pito denaturat. Płomienie w ciągu kilku minut ogarnęły cały barak - mówi Grażyna Stachowska, która mieszka w pobliżu.
Elżbietą ugasił Czesław F., który akurat przejeżdżał rowerem. Mężczyzna poparzył sobie ręce. W płomieniach zginęli Dawid i Dziadek. Strażacy ustalili, że pożar mógł wybuchnąć podczas zapalania palnika butli gazowej. Przez wiele dni policja ustalała tożsamość ofiar. Poparzona kobieta szybko wypisała się ze szpitala. Nie przychodziła też do przychodni na zmianę opatrunków. Nie wiadomo, czy żyje.
Więcej w miesięczniku Oto Wielka Wyspa